literature

[APH] My heart will always belong to you {FrUK}

Deviation Actions

Tuskaffka's avatar
By
Published:
2.1K Views

Literature Text

Arthur Kirkland był porządnym, pracowitym i obowiązkowym człowiekiem, jeśli sytuacja tego od niego wymagała. I choć na ogół wolał robić coś, co nie wymagało do niego zbyt dużego wysiłku umysłowego czy zaangażowania... teraz był naprawdę do głębi skupiony.
Ślęczał nad papierami od dobrych kilku godzin. Na zewnątrz już dawno zapadł mrok, ruch uliczny nieco ucichł, ludzie schowali się w domach i poszli spać. Niewielu ich już zostało, ledwie pojedyncze, zagubione w mroku dusze, przemykające chodnikami jak cienie. Nic, na co Anglik zwracałby szczególną uwagę. Aktualnie pochłonięty był czymś, co teoretycznie nie powinno go interesować - ale teraz po prostu musiał czymś zająć splątane, chaotycznie krzątające się w jego głowie myśli.
Siedział tak jeszcze kilka minut, schylony, przy świetle lampki stojącej na biurku. Skrobał długopisem po papierze, wypełniając kolejne arkusze, które następnie sprawdzał raz jeszcze i odkładał na równy stos po prawej stronie blatu. Przetarł zaczerwienione ze zmęczenia oczy, rozmasował pulsujące z bólu czoło, westchnął, przygryzł wargę. Długopis zatrzymał się w miejscu, znacząc na kartce granatowy punkt.

- A niech to wszystko szlag jasny trafi!

Palce mocniej ścisnęły długopis, później ręka natychmiast uniosła się w górę. Kirkland wziął zamach i z całym impetem rzucił narzędziem pisania w przeciwległą ścianę. Rozległo się ciche kliknięcie, potem stuk, a następnie długopis nieśpiesznie potoczył się pod masywną, dębową szafę.
Anglik warknął, uderzył otwartymi dłońmi o biurko a potem siarczyście przeklął i wstał.

Nie może tego tak zostawić.

***

Arthur wrócił do biura z filiżanką angielskiej herbaty w jednej ręce, i plikiem papierzysk w drugiej. Westchnął, podszedł do biurka i z cichym pomrukiem usiadł na krześle. Odstawił parujący napój i kartki na blat, odsłonił dłonią firankę i wyjrzał na zewnątrz. Londyn był naprawdę pięknym miejscem, ale on jednak wolał jakieś cichsze, spokojniejsze miejsce, gdzie mógł w spokoju zająć się swoimi, nie zawsze poważnymi, sprawami. Im mniej ludzi, tym mniej ciekawskich oczu spoglądających na niego, kiedy gadał, według nich, sam do siebie.
Wzruszył ramionami i spojrzał na dokumenty, które miał wypełnić już jakiś czas temu. Sięgnął dłonią po długopis i zabrał się za pisanie, bo chciał jak najprędzej to skończyć.
Nie bardzo mógł się skupić. W głowie wciąż miał jego ostatnią rozmowę - choć może odpowiedniejszym określeniem byłoby "kłótnię" - z Francisem. Nie byłoby to nic nie zwykłego, bo sprzeczali się ze sobą naprawdę bardzo często, ale tym razem wyglądało to poważniej niż zwykle. Kirkland nie widział Francuza od dobrych kilku dni i już nawet zaczął się przejmować. Zdążył się już przyzwyczaić do ciągłych telefonów od niego i niezapowiedzianych wizyt. A tu co? Cisza. Grobowa cisza - jakby w ogóle nigdy się nie znali. Jakby Arthur nie istniał.

- Durny żabojad - warknął tylko, machnąwszy ręką. Skoro Bonnefoy chce strzelać fochy, to niech sobie strzela, co go to obchodziło. Przecież się nie przyjaźnili. Byli... wrogami!

Próbując wyrzucić natrętne myśli z głowy wziął łyk herbaty.

I w tym momencie jego telefon zadzwonił.

Nie panując do końca nad własną reakcją Arthur zerwał się z krzesła i biegiem rzucił do przedpokoju, potrącając po drodze książki leżące na biurku i wpadając na framugę drzwi. Prędko złapał telefon i nie patrząc na wyświetlacz prędko odebrał, spodziewając się, że usłyszy po drugiej stronie charakterystyczny głos.

- Nosz ty cholero jedna... - zaczął, ale coś go tknęło i zamilknął.
- Przepraszam, czy rozmawiam z... - osoba po drugiej stronie na chwilę się zawiesiła. Coś zaszeleściło - ...z Arthurem Kirklandem?
- Tak...  - odparł Anglik niepewnie.
- Mh, dobrze... pan Francis Bonnefoy miał poważny wypadek samochodowy. Znaleźliśmy pański numer w jego telefonie i dzwonimy, żeby pana powiadomić.

Blondyn poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Musiał chwycić się ściany żeby nie upaść.

- ...gdzie...? - wykrztusił tylko, czując, że gardło ściska mu się do granic możliwości.

Osoba po drugiej stronie podała mu nazwę i adres Paryskiego szpitala po czym rozłączyła się. Arthur otworzył usta ze zdziwienia a następnie osunął się w dół.

- Francis.

***

Kirkland w pośpiechu chwycił spoczywający na wieszaku płaszcz, wystukując w telefonie numer lotniska.

- Halo, dzień dobry, z tej strony...
- Wiem, do cholery! - warknął, przerywając kobiecie - Po prostu załatwcie mi pieprzony samolot do Paryża. Na TERAZ!
- Ależ panie Kirkl...
- Po prostu ZAŁATW MI SAMOLOT! - krzyknął wściekle i rozłączył się.

Prędko złapał portfel i kluczyki od samochodu. Zamknął mieszkanie i zbiegł kilka pięter w dół, po czym wskoczył do czarnego Mercedesa i ruszył z piskiem opon. Nie mógł tego tak po prostu zostawić. Nie mógł zostawić Francisa...

- Dlaczego od razu tego nie zrobiłem...?!

Łamiąc wszystkie ograniczenia prędkości i przepisy pruł Londyńskimi ulicami.

***

Nad ranem w końcu znalazł się w Paryżu. Zamówił taksówkę i kazał się zawieść do wyznaczonego szpitala. Zapłacił i niemal wyskoczył z samochodu, puszczając się pędem w kierunku budynku.
Dopytał się, w której sali leży Bonnefoy, nakrzyczał na lekarza, który nie chciał początkowo go wpuścić, aż w końcu przepchnął się przez drzwi i rozejrzał.

Zbladł, kiedy w końcu go zobaczył.

Francis był podłączony do jakiejś dziwnej aparatury... a właściwie do kilku aparatur na raz. Większość ciała miał obandażowane, a jego skóra była tak przeraźliwie biała, że nie dało się jej rozróżnić od ów opatrunków oraz pościeli. Złote włosy miał rozrzucone wokół głowy w nieładzie, a Kirkland doskonale pamiętał, jak Francuz zawsze dbał o swój wygląd. To był Francis... ale jakby nie on. Jakby patrzył na kogoś zupełnie innego.

- Jest w śpiączce. Podtrzymujemy jego funkcje życiowe - powiadomił go lekarz, a potem opuścił pomieszczenie.

Przez chwilę stał, łapiąc oddech, na ugiętych nogach, a potem prędko podszedł do niego i usiadł na krześle obok łóżka. Spojrzał na jego bladą, nie wyrażającą żadnych emocji twarz, na zamknięte powieki, lekko uchylone usta... i zrobiło mu się przeraźliwie żal i wstyd. Powinien przylecieć od razu, a nie zwlekać z tym kilka godzin!
Zacisnął żeby, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy, po czym chwycił go za rękę. Była niezwykle lekka, jakby zrobiona z papieru. Teraz Kirkland już nie wytrzymał - pozwolił słonym kroplom spłynąć po policzkach, pozwolił, by szloch wyrwał się z jego piersi. W uczuciu bezsilności oparł czoło na brzegu łóżka Bonnefoya, nie przejmując się, że plami prześcieradło łzami.

- Przepraszam. Po prostu... po prostu przepraszam...

***

- Proszę pana...? - poczuł, że ktoś lekko nim potrząsa. Oderwał pusty wzrok od Francisa i spojrzał w górę, na lekko zaniepokojoną pielęgniarkę - Jest już późno... myślę, że powinien pan wracać do domu.
- Nie - odparł sucho, po czym odchrząknął - Nie... jeśli to możliwe, to chciałbym zostać.

Kobieta zawahała się nieco.

- No dobrze... - powiedziała po chwili - Ale powinien pan coś zjeść. Piętro niżej jest automat.
- Dziękuję.

Pielęgniarka skinęła głową i wyszła, posyłając mu jeszcze pokrzepiający uśmiech.

- Przez ciebie mam same problemy, żabojadzie... - zaśmiał się Arthur, poklepując do lekko po wierzchu dłoni - Nigdzie się stąd nie ruszaj. Zaraz wracam.

***

- Ou...

To był pierwszy dźwięk, jaki udało mu się z siebie wydobyć. Zaraz po tym ogłuszył go przeraźliwy, pulsujący ból głowy. Miał wrażenie, że jego czaszka zaraz eksploduje i rozsypie się w drobny mak. W pierwszym odruchu chciał jęknąć, ale ogarnęło go wielkie zmęczenie i niemoc. Przez chwilę walczył z tym uczuciem, ale potem oddał mu się całkowicie i znów odpłynął w błogą, przyjemną nieświadomość.

***

Gdy ocknął się ponownie, już bardziej świadomy, niż poprzednio, zauważył, że w pomieszczeniu, w którym się znajdował, panowała ciemność. Widział tylko niewielkie zarysy szafek, łóżek, ściany i drzwi... zaraz... szafki, łóżka? Właściwie to gdzie on jest?
Spróbował się podnieść, ale nie znalazł w sobie na tyle siły. Warknął cicho, rozeźlony, ale pochłonęło go teraz coś innego. Próbował sobie przypomnieć, co się stało i gdzie tak właściwie się teraz znajduje. Dlaczego to łóżko, na którym leży, jest takie twarde i niewygodne? Dlaczego w tym pomieszczeniu tak dziwnie pachnie...?
Dopiero po dłuższym rozmyślaniu uderzyła w niego fala wspomnień.

***

- Arthurze, jesteś doprawdy nieznośny! - krzyknął, wykonując zamaszyste gesty rękoma.
- Ja? JA?! To ty zacząłeś, ty cholerny, zboczony Francuzie!
- Nie jestem zboczony! - oburzył się, piorunując Anglika wzrokiem - Po prostu potrafię docenić czyjeś piękno... ty najwyraźniej nie posiadasz takiej umiejętności!
- Może i nie, ale za to mam wiele innych przydatnych cech, którymi TY nie dysponujesz.
- Na przykład?
- Choćby INTELIGENCJA!
- Sugerujesz, że jestem głupi?! - zapytał Francis, uderzając się w pierś.
- Nie. Sugeruję, że jesteś ABSOLUTNYM IDIOTĄ! - wrzasnął Kirkland, unosząc pięści do góry. Tego było już stanowczo za wiele!
- W takim razie nie mamy o czym rozmawiać - stwierdził do głębi urażony, odwracając się na pięcie - Wychodzę. Nie spodziewaj się mnie prędko.
- I dobrze. Najlepiej, żebyś już nigdy więcej tutaj nie wracał!
- Nie mam zamiaru! - krzyknął jeszcze, naciskając klamkę. Wyszedł i z całej siły trzasnął drzwiami, tak mocno, że te zachwiały się w zawiasach.

Prędko zbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie na raz. Otarł wierchem dłoni kręcące się w kącikach niebieskich oczu łzy, wsiadł do samochodu, odpalił silnik i odjechał. Obejrzał się jeszcze za siebie, jakby miał nadzieję, że w progu stoi Arthur, próbujący go zatrzymać, przeprosić... ale go tam nie było. Uderzył ręką w kierownicę i przyśpieszył.

***

Mrok i deszcz nie były zbyt dobrym połączeniem, szczególnie, jeśli ktoś miał ochotę wybrać się na przejażdżkę po Paryżu, ale Francis niespecjalnie się tym przejął. Od kilku dni myślał tylko o ostatniej kłótni z Arthurem i nie mógł skupić się na niczym innym - ani na pracy, ani na codziennym życiu, nawet wizyta Antonio niespecjalnie go ruszyła. Stał się markotny, cichy, nie mówił wiele, nawet wino nie smakowało już tak świetnie jak zawsze... nie sądził, że kiedykolwiek przejmie się kłótnią z Kirklandem do tego stopnia, ale tym razem była to sprzeczka naprawdę poważna. Taka, która bardzo uraziła jego dumę... i jego uczucia. Bo wbrew pozorom Bonnefoy był wrażliwym facetem i również przejmował się wieloma rzeczami. A tym przejął się na pewno - obelgi pod jego adresem nie przeszły mu koło uszu. Dotknęły go... bardzo dotknęły.
Przebiegł przez ogród, szybko otworzył drzwi samochodu i ruszył. Nie wiedział, gdzie jedzie - właściwie to nie jechał nigdzie. Chciał po prostu odreagować, zająć swój umysł czymś innym, niż wizerunkiem wściekłego, rzucającego wyzwiskami i przekleństwami Arhura.
Westchnął cicho i wygodnie rozsiadł się w skórzanym fotelu. Widoczność była słaba, i musiał wytężać wzrok, żeby widzieć drogę dalej niż kilka metrów, ale to pozwalało mu się skupić na czymś innym. W pewnym momencie w jego oczy uderzyło światło latarni, a wzrok, nie przyzwyczajony do tak intensywnego światła, na chwilę odmówił mu posłuszeństwa.
Kiedy odzyskał kontrolę ujrzał przed sobą jeszcze dwa inne, mniejsze światła. Stłumił krzyk i gwałtownie skręcił kierownicę, ale wpadł w poślizg, stracił panowanie nad pojazdem... i uderzył w samochód dostawczy. Poczuł, jak świat gwałtownie zmienia swoje położenie, potem coś trzasnęło, znowu zmiana perspektywy... i tak kilka razy. W końcu zatrzymał się i zawisł głową w dół... i to było ostatnie, co pamiętał.

***

Gwałtownie posmutniał. Chyba jednak wolałby tego wszystkiego nie pamiętać... starał się wygodniej ułożyć, z zamiarem zaśnięcia, ale wciąż był zbyt słaby żeby wykonać jakikolwiek ruch. Westchnął cicho, co zabrzmiało bardziej jak charknięcie, bo gardło miał bardzo suche... i wtedy poczuł, że coś po jego lewej stronie się porusza. Przez chwilę nasłuchiwał i dopiero teraz do jego uszu dotarł odgłos cichego, nierównego i niespokojnego oddechu.
Ostrożnie, z wyraźnym wysiłkiem przekręcił głowę na bok i skamieniał ze zdumienia, kiedy w mroku odróżnił pewną osobę... obok jego łóżka siedział, a teraz już właściwie leżał Arthur Kirkland. Obiema dłońmi delikatnie obejmował jego rękę a policzek oparł niedaleko poduszki. Musiało mu być bardzo niewygodnie, bo wciąż spoczywał na szpitalnym krześle.
Choć w półmroku Francis nie mógł odróżnić zbyt wiele szczegółów, to i tak doskonale widział zmierzwione, skołtunione włosy i bladą, Arthurową twarz. Policzki nosiły ślady wielu łez.
Bonnefoy mimowolnie uśmiechnął się delikatnie, choć pierwszy raz widział Anglika w takim marnym stanie.

- A...ar-t-ie... - szepnął z trudem, nieznacznie poruszając palcami ściskanej przez niego dłoni. na nic większego nie było go w tamtej chwili stać.

Kirkland mruknął coś a po kilku sekundach podniósł głowę. Przez moment chyba nie do końca wiedział, co się działo, ale nagle jego oczy rozbłysły. Zerwał się z miejsca na równe nogi i stał tak chwilę, jakby nie wierzył w to, co widzi, a potem rozpłakał się i wybiegł z sali z okrzykiem na ustach.

- Doktorze! Obudził się!

Francuz spojrzał za nim spod pół przymkniętych powiek. Nie spodziewał się tak entuzjastycznej reakcji z jego strony, szczególnie, że zeszłego dnia tak go zwyzywał... ale zupełnie się tym nie przejmował. Wszystko było w jak najlepszym... porządku...

***

- Francis, cholera, Francis, nigdy więcej mnie tak nie strasz! Francis... - Kirkland mocno trzymał jego rękę i lekko nią potrząsał. Wiercił się na krześle a po jego policzkach spływały łzy, których nie chciał lub nie mógł powstrzymywać.
- Niech mu pan da odpocząć - skarcił go lekarz - Był w śpiączce przez trzy tygodnie... - trzy tygodnie?! Aż tyle...? I zaraz, śpiączka? - ...z pewnością jest teraz zmęczony. Dodatkowo muszę wykonać jeszcze kilka badań.
- Dobrze, przepraszam - wypalił szybko Anglik, nie odrywając wzroku od blondyna.
- No, niech pan idzie i wróci jutro! - ponaglił go mężczyzna, krzątający się wokół aparatury.
- Dobrze, dobrze...  - mruknął, spoglądając na niego - Przyjdę, obiecuję - powiedział znów do Bonnefoya, z lekkim ociąganiem wstając z krzesła.

Francuz lekko skinął mu głową i uśmiechnął się. Naprawdę potrzebował teraz snu, bo czuł się bardzo słabo i jakoś tak niemrawo. Uznał, że to normalne i nie przejmował się więcej - po prostu zamknął oczy i prędko zasnął.

***

Arthur rzeczywiście dotrzymał słowa i przyszedł następnego dnia. Francis widział, jak szybkim krokiem zmierza w kierunku drzwi sali... a potem zostaje zatrzymany przez lekarza. Francuz zmrużył lekko oczy, zaciekawiony, ale nie mógł dosłyszeć ani jednego słowa z ich rozmowy. Widział tylko, jak wyraz twarzy Kirklanda z sekundy na sekundy zmienia się na coraz bardziej ponury. I już wiedział, że coś jest nie tak.
Bonnefoy spojrzał na blondyna pytająco, kiedy ten wszedł do środka i usiadł na tym samym krześle, na którym siadał od, nie do wiary, dobrych trzech tygodni.
- Co jest? - odezwał się Francuz, który czuł się już nieco lepiej.
- A, nie, nic. Nic ważnego... - bąknął blondyn, uśmiechając się w posępny sposób.
- A ja myślę, że jednak coś ważnego - skomentował tamten, mierząc go wzrokiem.

Anglik zamilkł.
Coś ewidentnie było na rzeczy.

***

Kirkland pojawiał się w szpitalu codziennie, niezależnie od pogody. Mogło lać i wiać, a on i tak przychodził. Kiedy Francuz się budził, witał go tradycyjnym "Nareszcie wstałeś, żabojadzie!" i smutnym, wymuszonym uśmiechem. A on udawał, że tego nie widział... przynajmniej do pewnego czasu.
Któregoś razu Anglik zjawił się z lekkim opóźnieniem, tłumacząc, że zatrzymała go pewna sprawa. Bonnefoy wiedział, że miał na myśli kolejną rozmowę z lekarzem i tym razem nie miał zamiaru zostawić tego bez echa.

- Naprawdę, Artie, powiedz mi, o co chodzi - odezwał się w końcu.
- Przecież mówiłem, że...
- Jeśli ty mi nie powiesz, zapytam lekarza.

Arthur zawiesił się na chwilę, otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, a potem westchnął ciężko, zrezygnowany. W końcu i tak musiałby go o tym powiadomić... a lepiej, żeby dowiedział się od niego, niż od kogoś zupełnie obcego. Przełknął cicho ślinę i lekko zwiesił głowę.

- Nie chcieli powiedzieć mi za wiele, bo nie jestem z rodziny, ale... - zaczął, unikając jego wzroku - ...zostało ci kilka tygodni życia.

Francis dosłownie zdębiał. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nic nie rozumiał... jak? Dlaczego?

- Musieli chyba pomylić wyniki... - mruknął Arthur, który również nie dopuszczał do siebie tego okrutnego faktu - To niemożliwe. Po prostu... no po prostu niemożliwe.

Bonnefoy spojrzał na niego. Wyglądał na naprawdę załamanego i zdesperowanego, co było do niego zupełnie nie podobne. Jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie.

- Będzie dobrze, mon cher.- odezwał się po chwili, z lekkim trudem dotykając ręką jego czerwonego policzka.

Kirkland lekko zadrżał a potem szybko położył swoją dłoń na dłoni Francuza. Po jego twarzy spłynęła najpierw jedna, samotna łza, druga, następnie lały się cienkimi strumyczkami...

A potem płakali już razem.

***

- Powinieneś już iść - stwierdził Francis, spoglądając na siedzącego na krześle Arthura. W ostatnim czasie schudnął i zbladł. Nie wyglądał zbyt dobrze i Francuz zaczynał się o niego martwić.
- Nie, nie, zostanę - odparł tamten, uśmiechając się do niego. Nie mógł go zostawić. Nie teraz.
- Arthurze, jesteś doprawdy nieznośny!
- Wiem... - powiedział Kirkland, mocniej ściskając jego dłoń.
- To chociaż pozwól mi w końcu iść spać - burknął Bonnefoy z udawaną urazą, wydymając śmiesznie policzki.

Z każdym dniem słabnął i czuł się coraz gorzej, coraz bardziej niemrawo, był coraz bardziej zmęczony, ale nie dawał tego po sobie poznać. Po prostu nie chciał. Nie mógł.

- N-no dobra - jęknął Anglik, przewracając oczami.
- Dzięki... - mruknął Francuz, układając się w miarę wygodnie na szpitalnym łóżku.

***

- Hej, Arthur...

Był środek nocy. W sali panowała całkowita ciemność. Za oknem, skrytym pomarańczowymi zasłonami, na amarantowym niebie lśniły miliardy gwiazd oraz sierpowaty, srebrny księżyc. Życie na ulicach ustało i nie licząc cichego warkotu silników pojedynczych samochodów czy sporadycznego szczekania psów panowała niemal całkowita cisza - słychać było tylko dwa oddechy, mieszające się za sobą. Cały szpital zapadł w głęboki sen.

- Arthur!

Kirkland bąknął coś pod nosem i podniósł głowę z, niestety niezbyt wygodnego, łóżka Francisa. Rozejrzał się wokół i zamrugał kilka razy powiekami, próbując przyzwyczaić wzrok do panującego wokół mroku.

- Co...? - zapytał zaspanym głosem, spoglądając na zarys sylwetki Bonnefoya.
- Pocałuj mnie.
- Hę?!
- Proszę...

Anglik był zaskoczony, ale o dziwo wcale nie miał ochoty protestować. Poczuł się nawet w pewien dziwny i niezrozumiały dla niego sposób szczęśliwy. Podniósł się z krzesła, rozciągnął, aż mu w kościach strzeliło, a potem usiadł obok Francuza. Dłonie oparł po bokach jego głowy, nachylił się, a potem złożył na jego ustach pocałunek. Chciał się odsunąć, ale Francis zarzucił mu, z wyczuwalnym trudem, ręce na szyje i próbował przyciągnąć go do siebie. Arthur nie wyrywał się - wplótł place w jego złote, aksamitne włosy i pogłębił pocałunek.

***

Obudził się kilka godzin później, gdy już świtało - promienie słońca wdarły się nieśmiało do środka oświetlając bladą twarz otoczoną burzą blond włosów.
Niepewnie otworzył oczy i ziewnął, przebiegając wzrokiem po pomieszczeniu. Chciał się rozciągnąć, ale zdał sobie sprawę, że wciąż ściska dłoń Francisa.

Zimną dłoń.

Spojrzał na niego i wszystko zrozumiał.
Podniósł się i uklęknął na jego łóżku, po czym objął mocno jego wiotkie ciało i przycisnął je do piersi. Jego oczy znów się zaszkliły i po chwili popłynął z nich istny wodospad słonych łez. Trwał tak przez chwilę, po czym ułożył go z powrotem na łóżku. Pocałował go po raz ostatni, uśmiechnął się smutno, po czym bez słowa wyszedł.

"Kocham cię, Francis.
Zawsze kochałem."


Przychodzi cicho, niespodziewanie
Jak powiew wiatru lub morza szum
I wszyscy ludzie równi są dla niej
Mocniejszy od niej jest tylko Bóg

Przychodzi znikąd, do nikąd zmierza
Jest taka piękna jak ptaków śpiew
I nie ukryjesz się przed nią nigdzie
Gdziekolwiek pójdziesz odnajdzie Cię

Przychodzi cicho, tak bezszelestnie
W mroku na Ciebie zaczai się
I nie zapyta czy chcesz czy nie chcesz
Na tamtą stronę zabierze Cię

Wielka kapłanka, bezduszny kat
Boży posłaniec, niechciany gość
Szkarłatna pani w podartej szacie
Wcześniej czy później przywitasz ją

A kiedy przyjdę, Ciebie nie będzie
Gdy twego domu przekroczę drzwi
Lecz szybko pojmę gdzie teraz jesteś
Gdy martwe ciało odnajdę w nim

W proch się obróci ziemska powłoka
A dusza będzie na wieki trwać
I jeszcze nieraz gorzko zaszlocham
Bo przyjaciela zabrał mi Pan
Zabrał Pan
Zabrał Pan
Zabrał Pan
Zabrał Pan

Ale po śmierci jest życie wieczne
Będziemy tańczyć i dużo pić
Tam dookoła stoły są szwedzkie
Zabij się bracie, po co masz żyć?
Po co żyć?
Po co żyć?

Po co żyć?
Boże drogi...
Napisałam FrUk'a, wow... i to jest najdłuższe opowiadanie, jakie napisałam W CAŁYM MOIM ŻYCIU, wow... i angielski tytuł, wow. No po prostu... no wow no!
A jest to opowiadanie specjalnie na prośbę :iconairrina: n3n Miałam to wrzucić po powrocie z wakacji, ale udostępnie Waszym oczom już teraz, znajcie moją wielką łaskę i bijcie mi pokłony, budujcie ołtarze, stawiajcie pomniki, organizujcie marsze wolności pod moim nickiem! Tak. Wspaniała jestem ja i...

...totalnie nie umiem pisać FrUK'ów. :iconlazycryplz:

Starałam się, naprawdę, a że mi wyszło dość średnio, to już nie moja wina! Znaczy, niby moja, no ale kij już tym, ja jestem czysta niczym Arthurowa łza! *których tu wylał wyjątkowo wiele, mazgaj taki*
Ale wiecie co? Dobrze się, bawiłam, pisząc tego fika. Naprawdę! To była bardzo miła odmiana od PrusPoli (które kocham i tak!), jakaś odskocznia i w ogóle. No i teraz jeszcze bardziej lubię FrUK'A, i Francisa, i Arthura... nie wyszło tak dramatycznie i smutno jak chciałam, ale chyba nie ma tragedii. Tak sądzę...

W każdym razie - enjoy! :heart:
© 2014 - 2024 Tuskaffka
Comments40
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
AyaMarry's avatar
Aaaaaaaaa~~
Mój ulubiony pairing C":